Witajcie anony, dziś podzielę się z wami swoją historią z zeszłorocznego wyjazdu na Przystanek Woodstock.
Przed wyjazdem znajomi z lizbazy, którzy byli rok wcześniej bardzo
zachęcali mnie do wyjazdu. Opowiadali o fajnej, zróżnicowanej muzyce,
otwartości ludzi, pozytywnym nastawieniu i ogólnie dobrej zabawie. Dużo
czytałem również komentarzy w sieci, gdzie dowiedziałem się, że
Przystanek to jedno wielkie siedlisko rozpusty, gawra diabła i jaskinia
narkomanów. Stwierdziłem że mam do wyboru piwniczenie przez całe wakacje
albo wyjazd ze znajomymi na Woodstock i ewentualną dobrą zabawę.
Pomyślałem, że gra jest warta świeczki, bo bilet na PKP kosztuje ze
zniżką szkolną równowartość dwóch numerów CD Action, poza tym w każdej
chwili mogę przecież wrócić do domu, jeśli impreza okaże się chujowa.
Spakowałem manele i udałem się na dworzec, gdzie czekali już wszyscy
znajomi. Sama podróż mijała już w wyjątkowo dobrej atmosferze, w
akompaniamencie gitary oraz z browarem, który ze względu na wczesną porę
nie zdążył się jeszcze zagrzać, mimo że stary wagon PKP wydawał się być
złożony wyłącznie z blachy, okien i kilku siedzeń w środku. Od początku
zaczęło mi się więc podobać, bo rzeczywiście ludzie byli bardzo
otwarci, a z każdym kilometrem i łykiem wypitego piwka wszyscy zaczęli
zachowywać się jakby znali się od dawna. Wszyscy znajomi drą mordę przy
gitarze kawałek dalej. Do repertuaru długowłosego gitarzysty należą
głównie utwory Dżemu - "Whisky" oraz "Wehikuł czasu" oraz piosenki typu
"Morskie Opowieści" czy "Chryzantemy złociste". Siedzę więc sam i
kontempluje leśne krajobrazy Opolszczyzny, stale popijając zimny browar.
Moją uwagę zwróciła siedząca obok loszka, w sumie mocne 7/10. Siedzi
sama, ja w dobrym stanie, więc myślę chuj. Znajomi mówili że na Woodzie
ogólnie łatwo zaruchać, a wypity alkohol pomógł w podjęciu szybkiej
decyzji,
toteż już za chwilę siedziałem obok loszki.
- Cześć, Anon jestem.
- Cześć, Marta, miło mi.
Byłem zaskoczony łatwością z jaką udało nawiązać mi się kontakt, a cała rozmowa całkiem nieźle się kleiła.
Okazało się, że Marta, podobnie jak my jest z Krakowa, a na Woodstock
jedzie sama. Zapytała czy nie mielibyśmy nic przeciwko, gdyby rozbiła
się razem z nami, bo fajnie mieć ekipę - w dodatku z tego samego miasta.
Nie często gołąbki spadają same z nieba wprost na stół - odparłem że
oczywiście nie ma problemu i będzie nam bardzo miło.
Po dotarciu na miejsce udaliśmy się zapchanym busem, którego połowę pasażerów stanowili obywatele Niemiec na
pole namiotowe. Ze względu, że przybyliśmy późnym popołudniem wszystkie dogodne miejsca na rozbicie namiotu
były już zajęte, a nam nie pozostało nic innego jak rozbić namioty w
lesie, za sceną którą Woodstokowicze nazywają Pokojową Wioską Kryszny. W
sąsiedztwie znajdowały się toi toie, z których każdy silniejszy podmuch
wiatru przynosił nad nasze obozowisko woodstockową bryzę, generalnie
zapach wszelkich eksrementów połączonych w całość. Pomyślałem jednak że
nie ma tego złego, bo w warunkach bezwietrznych nie będzie dramatu, po
piwie nie trzeba będzie latać daleko by osuszyć jaszczura, a rano będzie
widać kiedy sprzątają kible by postawić klocka w cywilizowanych
warunkach, bez pocałunku woodstockowego Posejdona, Boga wszystkich toi
toiów.
Pomogłem loszce rozbić namiot i zapronowałem by poszła z
nami coś zjeść, gdyż znajomi już od połowy drogi opowiadali o
zajebistych burgerach, jakie jedli tu rok temu.
Marta powiedziała,
że dziękuje za zaproszenie ale jest weganką i w tym czasie pójdzie zjeść
wegańskie jedzenie do Pokojowej Wioski Kryszny, a przy namiocie
spotkamy się za godzinę.
Udaliśmy się zatem do strefy gastronomicznej. Burgery rzeczywiście jak na warunki festiwalowe całkiem niezłe,
w dodatku niedrogie więc można było całkiem nieźle się najeść.
Postanowiliśmy udać się w kierunku namiotu, gdzie mieliśmy zapas
alkoholu na resztę dnia, bo właściwie cały jeden 120 litrowy plecak
przeznaczyliśmy na przewóz ośmiopaków żubra by nie trzeba było latać do
Tesco.
Wróciliśmy, i spotkaliśmy Martę. Miała na sobie szerokie
spodnie, w sumie pierwszy raz w życiu takie widziałem. Krok w nich
znajdował się niżej, niż nawet w spodniach podarowanych kiedyś mi przez
brata, przywódcę wszystkich osiedlowych skejtów na początku lat
dwutysięcznych.
- Fajne spodnie - powiedziałem, z lekkim
zaciekawieniem, oczywiście by nabijać sobie kolejne punkty do swojej
legitymacji casanovy i ogólnego wrażenia, które starałem się wywierać na
Marcie już od spotkania w pociągu.
- He he, dzieki Anon, to nie są zwykłe spodnie to szarawary.
- Całkiem fajne - powiedziałem. Siadaj Marta z nami, będziemy pili dziki.
Siedliśmy w kółeczku. Smród niesamowity. W sumie czytałem w necie, że
na woodstocku ogólnie jest brudno i śmierdzi ale nie spodziewałem się,
że aż tak. Drogą dedukcji doszedłem do wniosku, że ze względu na późną
porę toi toie są już mocno zapchane, więc po prostu z nich tak zaciąga.
Siedzieliśmy kilka godzin, a po paru browarach w sumie smród już tak
nie przeszkadzał. Kiedy szliśmy na koncert byłem już mocno wstawiony.
Zauważyłem jednak, że smród utrzymywał się praktycznie na całym polu
namiotowym, nie tylko koło toi toiów. Koncerty były fajne, atmosfera pod
sceną również, oprócz ww. smrodu. Ale ogólnie podobało mi się. W pewnym
momencie Marta, też już nieźle wstawiona powiedziała:
- Może wrócisz ze mną Anon do naszego obozu, w sumie nie dzieje się tu nic ciekawego...
W ówczesnym stanie oraz perspektywnie ewentualnego zaruchania, nie długo musiałem zastanawiać się nad słusznością tej decyzji.
Pod namiotem wypiliśmy po jeszcze jednym żubrze, który okazał się
magicznym eliksirem, który przenióśł nas w krótkim czasie do namiotu
Marty. Smród wszędzie taki sam, nawet w namiocie.
W sumie spoko ten
Woodstock - pomyślałem, liczyłem się jednak że po powrocie ciuchy będę
musiał prać przynajmniej dwa razy by zniwelować woń unoszącego się w
koło smrodu gówna.
Nie minęła chwila kiedy zaczęliśmy się całować.
Gdyby nie to, że na Woodstock wziałem skejtowskie spodnie po bracie, by
nie niszczyć nowych, wzwód z pewnością rozszarpałby mi nogawę. Szarawary
miały jedną, zajebistą zaletę. Nie trzeba było się jebać z rozpinaniem,
pasków, guziczków etc. toteż moja ręka z łatwością powędrowała w dół,
prosto do majteczek Marty... W necie dużo czytałem o stymulacji
łechtaczki, co ponoć bardzo loszki lubią, jednak byłem zaskoczony
łatwością z jaką udało mi się znaleźć wspomniany "guziczek". Po krótkiej
stymulacji, postanowiłem ściągnąć z niej resztę ciuchów by przejść do
właściwego działania. Jakie było moje zdziwienie, kiedy ów guziczek
został mi w dłoni... Smród jak chuj, ręka cała upierdolona gównem, a
łechtaczka którą znalazłem tak szybko okazała się być kawałkiem
pierdolonej fasoli z wegańskiego jedzenia krysznowców.
W szoku
wybiegłem z namiotu, prosto pod prysznice by doprowadzić się do ładu.
Kiedy wracałem do obozu, po czteropak Żubra, który miał za zadanie
zresetować mi pamięć z tego dnia namiotu Marty już nie było... Dopiero
wtedy uświadomiłem sobie nienaturalny kształt tych szarawarów... w
połączeniu z wegańskim jedzeniem z Pokojowej Wioski Kryszny wszystko
ułożyło mi się w logiczną całość. Wiedziałem już doskonale, dlaczego ów
szarawary sprawiały wrażenie spodni wyjątkowo luźnych. Tak naprawdę
luźne stają się dopiero w niektórych sytuacjach. Na półce w sklepie
wyglądają na niewiele szersze niż rurki, a żaden sprzedawca nie zna
takiego słowa jak szarawary.
Sam Woodstock? Zajebista impreza. Do
końca festiwalu już w ogóle nie śmierdziało, nawet mimo bliskości
toitoiów. Za rok jadę na pewno ale będę omijał szerokim łukiem wszystkie
osoby. które mają na dupie spodnie nazywane przez nich alladynki,
szarawary czy hajdawery... i nigdy nie zjem nic w Pokojowej Wiosce
Kryszny. Marty więcej nie widziałem, do Krakowa na wszelki wypadek
wróciłem PolskimBusem.
Peace and Love, Anony!